Otrzymaliśmy od Księdza Mirosława Drzewieckiego nie publikowany dotychczas opis pewnego epizodu z 1982 r. – okresu stanu wojennego.
Nostalgiczny wieczór. Po porannych modlitwach w intencji ofiar śmiertelnych stanu wojennego teraz stawiam w oknie zapaloną świecę wolności. Czuję radość w duszy pamiętając, że i św. Jan Paweł II ongiś w watykańskim oknie zapalał światło solidarności z umęczoną Ojczyzną.
Dziś mija 41 lat od wybuchu wojny jaruzelskiej z Narodem. 13. grudnia 1981 roku WRON-a wypuściła z koszar hordy nafaszerowanych „ziółkami” uzbrojonych zomowców i ormowców osłanianych przez czołgi i armatki wodne. W wielkich miastach penetrowali ulice dopiero co przebrani w wojskowe mundury chłopcy z karabinami. W istocie byli bardzo „bezbronni” tak wobec siarczystego mrozu jak i pod ciężarem reżymu wojennego. Wielu z nich oderwano od studiów i rzucono w obce miejsca i sytuacje.
Pamiętam jedną taką mroźną niedzielę. Leżałem wtedy w szpitalu akademickim. To był mój „internat”, ucieczka przed SB gnębiącą za kazania w katedrze. Wieczorem po wszystkich odwiedzinach, gdy już spokój zapanował, dyżurująca pani doktor przeszła przez sale z ostatnią wizytą (to był mały szpitalik), zaaplikowała ostatnie leki i życząc nam spokojnego snu, zaszyła się w gabinecie lekarskim. Wreszcie mogłem się zabrać do mojej lektury. Nagle około godz. 21. Rozległo się nerwowe walenie w drzwi wejściowe i głośne domaganie się otwarcia. Popłoch powstał w szpitalu, gdy w otwartych drzwiach ukazali się uzbrojeni żołnierze i pytali: czy tu przebywa ksiądz Drzewiecki? Pani doktor przez pielęgniarkę przekazała przybyszom, że czas odwiedzin skończył się. Tymczasem tumult wielki zrobił się na korytarzu wśród chorych, gdy ktoś krzyknął: przyszli po naszego księdza! Pani doktor wyszła z gabinetu, stanęła w otwartych drzwiach mojej sali i lekko drżąc wykrzyczała w twarz młodym żołnierzom: „po moim trupie!”. Zrobiła się sytuacja patowa. Cisza na korytarzu. Ponad wyciągniętymi ramionami pani doktor ujrzałem dwie zdenerwowane, zziębnięte twarze. Poprosiłem: niech pani doktor pozwoli im wejść. Żołnierze przepraszającym głosem tłumaczyli: my nie po księdza, przepraszamy za kłopot o tak później porze. Koniecznie jednak musimy widzieć się z księdzem Drzewieckim. Pani doktor rezygnując z postawy obronnej, powiedziała w stronę uzbrojonych: „nie liczcie, na pewno nie wydam wam pacjenta”. Uśmiechnąłem się wdzięcznie do pani doktor i zaprosiłem żołnierzy do wnętrza. Opowiadajcie, co się dzieje? – Jesteśmy z Poznania. Zupełnie nie znamy Wrocławia. Rano w koszarach dostaliśmy specjalne zadanie: mamy do godziny 22.00 zrobić wywiad społeczny na temat księdza Mirosława Drzewieckiego. Pytaliśmy porucznika, kto to jest? przecież go nie znamy. Usłyszeliśmy: ulica go zna! Przez całą niedzielę chodziliśmy po ulicach i zaczepialiśmy ludzi. Przystawali, mówili: „ale zimno, współczujemy wam” i odchodzili. Przy jakiejś wili kobieta poczęstowała nas gorącą herbatą, ale mróz także szybko ją przegonił. Nie było czasu na rozmowę. Doszliśmy do płonącej „kozy” na jakimś placu, gdzie grzali ręce młodzi roześmiani dziewczyna i chłopak, pewnie studenci. Zapytaliśmy nie zwlekając: czy znacie księdza Drzewieckiego? Zbieramy wiadomości o nim. Dziewczyna spojrzała na partnera i powiedziała: chodźmy stąd. Chłopak przytulił partnerkę, spojrzał na nasze uzbrojenie i powiedział: cześć, chłopaki! I spłynęli. Chodziliśmy długo po ulicach próbując kontaktu z przechodniami. Przecież to jest niedziela, ludzie gęsto wchodzili i wychodzili z kościołów. I nie udało się. Niweczył nasze usiłowania albo siarczysty mróz, albo nasze karabiny. Gdy pytaliśmy o księdza, przechodnie odwracali się z uprzejmym pół uśmiechem bez słowa. Inni w ogóle wzruszali ramionami. Było kilku przerażonych. Zupełna ściana. A czas nie czekał, zbliżała się nieubłaganie godzina 21.00. Coraz mniej ludzi na ulicy. Przyśpieszyliśmy kroku, wnet zamajaczyły w mroku dwie wielkie wieże kościelne. Gdy schodziliśmy z małego mostu spiętego zgrabnym pałąkiem metalowym, zauważyliśmy zbliżającą się czarną postać w długim płaszczu, w świetle latarni gazowej rozpoznaliśmy osobę duchowną. Z niepokojem zapytaliśmy, czy wie, gdzie możemy spotkać księdza Drzewieckiego? Osoba duchowna obrzuciła nas wzrokiem od stóp do głów i zaczęła się śmiać na głos, dodając z ironią: o, panowie żołnierze, obrońcy socjalistycznej ojczyzny, widać, że nie słuchacie radia Wolna Europa. Wiedzielibyście, że ksiądz Mirosław Drzewiecki jest chory, leży w szpitalu obok katedry. – A daleko stąd? – Niedaleko, za tymi wielkimi wieżami. Czarna postać uchyliła rąbka kapelusza i skierowała się ku rzece. W ten sposób rychło znaleźliśmy się pod drzwiami szpitala i zaczęliśmy głośno pukać z nadzieją, że ksiądz nam pomoże.
Patrząc na te młode, odtajałe swym opowiadaniem twarze, byłem lekko zaskoczony, ale i nieco wzruszony. – Wyciągajcie kajety i pisaki, podyktuję wam ten wywiad społeczny.